21 grudnia 2018

Moje studenckie początki - co fajnego jest w studiach?

  Minęła jesień, rok akademicki trwa w najlepsze, więc wydaje mi się, że wypadało by napisać krótką relację z tego jak wyglądały moje początki w wielkim studenckim świecie.

  Szczerze mówiąc nie bałem się jakoś specjalnie pójścia na studia. Byłem bardzo podekscytowany. No wiecie... Nowe miasto, nowi znajomi, wszystko nowe! Kiedy zaczął się październik, rzeczywistość okazała się jeszcze lepsza niż moje oczekiwania. Mój kierunek okazał się asem wyciągniętym z talii kart 😁

  Oczywiście nie przez cały czas było kolorowo. Tutaj możecie poczytać o Najgorszych stronach studenckiego życia. No, ale przejdźmy do sedna tego posta, czyli do tego co okazało się najfajniejsze w moich studiach:

1. Nowi znajomi.

  Po skończeniu gimnazjum i technikum z paskudną klasą obawiałem się, że na studiach również trafią mi się mega nieogarnięci ludzie. Na szczęście po kilku wakacyjnych spotkaniach i pierwszych dniach studiowania okazało się, że trafiłem na najlepszych ludzi ever.


  Ze względu na ten sam kierunek - wszyscy mamy w miarę podobne poglądy i zainteresowania, przez co świetnie się wszyscy dogadujemy. W dodatku nie rzucamy sobie kłód pod nogi i staramy się pomóc kiedy tylko możemy. Na serio, życzę każdemu, żeby trafił na takich ludzi na studiach.

2. Luz.

  Jeśli chodzi o ilość godzin jakie spędzam na uczelni to jest ona śmieszna w porównaniu do tego, co musiałem przeżywać w poprzednich szkołach.


  Jedynym problemem jest to, czy między zajęciami bardziej opłaca się wracać do mieszkania, czy poszwendać po mieście i przygotować na następne zajęcia. Ja akurat mam kilkugodzinną przerwę między zajęciami z wideo a rysunkiem, więc w wolnym czasie siadam w jakiejś urokliwej kawiarence i odrabiam "prace domowe" z rysunku.

3. Koniec bezużytecznych przedmiotów.

  To jest chyba jedna z najlepszych rzeczy w całym studiowaniu. Wolę siedzieć przez trzy godziny na zajęciach z rysunku, niż chociażby pół godziny na matematyce.



  Muszę szczerze przyznać, że odkąd zupełnie przestałem obcować z matematyką, to moje matematyczne zdolności poleciały na łeb na szyję. Ale mam to gdzieś. Przez ostatnie miesiące ostro ćwiczę sztuki plastyczne i znajduję w sobie tyle zaniedbanych talentów, że aż mi przykro. Niby dlaczego mam dbać o umiejętności matematyczne, kiedy mogę rozwijać swoją artystyczną stronę?

4. Nowe środowisko.

  Po jakichś dwóch tygodniach (kiedy przestałem bać się tramwajów, miliona skrzyżowań, i wszechobecnego tłumu) wielkie miasto naprawdę zaczęło mi się podobać. (A uwierzcie mi, że wcześniej bałem się miasta jak dziecko ognia.) Mam już ulubione kawiarnie, miejscówki do jazdy na rolkach czy ulubione trasy którymi wracam do domu.



  Serio, jeśli tak jak ja cykacie się przeprowadzki, bo przytłacza was ogrom większych miast to nie macie się czego bać. Ręczę za siebie, że max dwa tygodnie i będziecie mieć wszystko obczajone jakbyście mieszkali tam od zawsze.

5. Studenckie profity.

  Teraz słuchajcie, zdradzę wam sekret jak ustawić się na studiach już na samym początku. Angażujcie się w jak najwięcej wydarzeń, które organizuje wasza uczelnia. Mam na myśli wycieczki, festiwale, przeglądy i inne akcje. (Oczywiście na tyle na ile dacie radę.) A najlepiej zapiszcie się do Samorządu Studentów.


  Nie dość, że załatwicie sobie znajomości u wpływowych osób, to jeszcze będziecie mieć z tego masę profitów; zniżek studenckich 💕 zwolnień z mniej ważnych zajęć, czy po prostu nowych znajomych. No i nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam mieć świadomość, że organizuję sobie czas najbardziej pożytecznie jak się da.

6. Opcjonalna praca.

  Jeśli tak jak ja należycie do biedniejszych studentów, lub po prostu lubicie dużo wydawać, to świetnym wyjściem jest znalezienie sobie pracy dorywczej. W pracy naprawdę można oderwać się od uczelnianych problemów, i poznać kolejnych świetnych ludzi.



  Cały czas zastanawiam się czy napisać wprost gdzie pracuję, jednak z dnia na dzień dzieją się tam coraz bardziej przypałowe akcje. Podejrzewam, że jeśli kiedyś napiszę co się tam działo, to owo miejsce na bank straci swoją renomę, więc w przyszłości będę się o nim wypowiadał dość niejasno 😉 W każdym razie serdecznie polecam pracę w miejscach, gdzie zatrudniają się młodzi ludzie.

7. Samodzielność.

  To co jest najwspanialsze to niemalże całkowite stawanie się niezależnym. Mniej więcej po pierwszym miesiącu (kiedy nauczymy się już funkcjonować samodzielnie) nasze życie zaczyna się stabilizować. Jesteśmy dumni z siebie i czujemy się jakbyśmy właśnie osiągnęli najwyższy stopnień niezależności.


***

  To tylko niewielki wycinek tych wszystkich fajnych historii które spotkały (i miejmy nadzieję jeszcze spotkają) mnie na studiach. Obecnie, po dwóch miesiącach studiowania mogę śmiało powiedzieć, że studia to super sprawa i chyba nie chciałbym zaraz po szkole stabilizować sobie życia i pracować na poważnie.

  Zobaczymy czy będę miał równie pozytywne podejście za rok i po samym skończeniu studiów xD Podejrzewam, że do tego czasu wiele może się zmienić, ale na razie postaram się żyć chwilą i cieszyć z  dodatkowego czasu na doskonalenie moich zdolności ✌

Tekst, obrazki: Kuba. Grudzień 2018

  Jeżeli też macie jakieś przemyślenia na temat studenckich początków to możecie podzielić się w komentarzach, najlepiej na facebooku 😉. Może zrobi się jakiś edit posta, albo doprecyzuje niektóre zagadnienia.

  Przypominam także o obserwowaniu mnie na Instagramie, gdzie dzieje się znacznie więcej niż tutaj:

 instagram.com/xkajot

11 grudnia 2018

Najgorsze strony studenckiego życia.

  Minęła jesień, rok akademicki trwa w najlepsze, więc wydaje mi się, że wypadało by napisać krótką relację z tego jak wyglądały moje początki w wielkim studenckim świecie.

  Rozmawiając ze znajomymi doszedłem do wniosku, że wielu z nas bardzo podobnie przeżywało pójście na studia. Postanowiłem spisać najwięcej podobnych spostrzeżeń, i w tym poście skupię się tylko na ciemnych stronach bycia studentem. Studiowanie ma duuużo więcej pozytywnych stron, więc muszę na nie przeznaczyć osobny post 😉

  Gościnnie wypowie się również Alicja, którą możecie kojarzyć stąd [klik]. No, ale przejdźmy do sedna:

1. Zanim się przeprowadzimy...

  ...kiedy jeszcze jesteśmy w rodzinnym domu dopada nas pierwsze załamanie. Najczęściej pojawia się, kiedy zaczynamy myśleć o przeprowadzce, lub kiedy pierwsze bagaże są już wywiezione. Dociera do nas, że właśnie zostawiamy za sobą jakąś część naszego życia, i że już wkrótce będziemy musieli zmierzyć się z zupełnie nową rzeczywistością.


  Moje badania na znajomych wykazały, że wiele dziewczyn płacze w trakcie tej fazy. Mężczyźni oczywiście nie płaczą, i tak jak w moim przypadku najczęściej kończy się na słuchaniu smutnych piosenek i patrzenie w szybę samochodu lub autobusu podczas jazdy.

2. Poczucie wolności.

  Poczucie to pojawia się mniej więcej w pierwszym tygodniu mieszkania w nowym miejscu. Wtedy nie mamy jeszcze tak dużo rzeczy na głowie, więc możemy sobie pozwolić na "odrobinę" szaleństwa.


  Poznajemy nowych ludzi, którzy chcą tak jak my stworzyć sobie strefę komfortu, znaleźć fajnych znajomych i zbudować dookoła siebie jak najlepszą atmosferę. Biorąc pod uwagę brak kontroli rodzicielskiej najczęściej kończy się to wieczorowymi wypadami na piwko, imprezami i innymi formami integracji.

  W moim przypadku stan "hulaj duszo, piekła nie ma" minął mniej więcej po dwóch tygodniach. Fajnie było robić rzeczy, na które rodzice nigdy by się nie zgodzili, ale ileż można? Polecam każdemu wyszaleć się zaraz na początku, póki na uczelniach się nie dzieje nic specjalnego.

3. Poczucie bezsensu.

  Stan ten jest zazwyczaj krótkotrwały i występuje nieregularnie. Zapewne znacie to uczucie, kiedy nadchodzi jesień i zupełnie znikąd pojawia się smutek i dołujące myśli. Nawet nie wiecie jak dobrze jesienna chandra dogaduje się ze świeżymi studentami...


  Najważniejsze jest to, żeby w takich sytuacjach zamienić piwo na gorącą czekoladę. (Picie na smutno to zły pomysł.) Zazwyczaj takie stany trwają tyle ile przeciętne jesienne smuteczki, więc z całą pewnością są do przeżycia.

4. Żal i tęsknota...

  Osobiście nie zaobserwowałem u siebie tego stanu, ale wiem o nim z opowieści moich znajomych. U każdego przejawia się w innym okresie czasu, ale najczęściej około drugiego lub trzeciego tygodnia, zwłaszcza w sytuacji kiedy sami musimy samodzielnie przyrządzić posiłek, wydać kolejne 20 zł lub sami kupić sobie papier toaletowy.


  Podejrzewam, że problem mija w momencie kiedy nauczymy się przy okazji zwykłych zakupów kupować worki na śmieci, i samodzielnie gotować. Oczywiście wiadomo, że najlepiej nam będzie u rodziców, no ale kiedyś w końcu trzeba zacząć latać o własnych skrzydłach.

5. Mam to wszystko w [...]!

  Jeśli tak jak ja - jesteście biedakami i dorabiacie sobie po zajęciach to muszę Was ostrzec. Pamiętajcie po co przyszliście na studia. W pewnym momencie miałem na uczelni bardzo ciężki tydzień. Nawet popłakałem się kiedy spojrzałem na listę rzeczy które mam do zrobienia. Jakiś czas później poszedłem do pracy...


  To jest pułapka jaką przygotowują dla nas jesienne smuteczki. Wydaje nam się, że w pracy jest tak super, a uczenia to syf i same obowiązki. Może i czasami tak jest, ale pamiętajmy - studiujemy po to, żeby w przyszłości zarabiać gruby hajs za robienie czegoś, co nie wyssie z nas całej energii życiowej.

  Jeśli komuś z Was wpadnie do głowy pomysł rzucenia studiów dla pracy, która do tej pory była dorywcza, to niech kupi sobie żel na obrzęki, siniaki i stłuczenia, a potem zgłosi się do mnie. Jestem pewien, że jakoś wyperswadujemy sobie co jest w życiu ważne.

6. Niesprawiedliwość.

  Mam na myśli moment w którym uświadamiacie sobie jak bardzo różnią się uczelnie i warunki na nich panujące. Podczas próby zbadania czy na studiach jest lepiej czy gorzej niż w szkole doszedłem do wniosku, że jest to kwestia bardzo indywidualna.



  Serio, kiedy czasami rozmawiam z ludźmi, którzy również studiują na pierwszym roku zastanawiam się jak to możliwe, że to jest ten sam etap edukacji. Osobiście polecam studia artystyczne. Jest na nich tyle samo (o ile nie więcej) pracy niż na zwykłych studiach, ale przynajmniej jest ona choć trochę mniej męcząca psychicznie.

7. Zamiana pasji w udrękę (relacja świadka)

  Hola i cześć! Jestem Alicja i zaczęłam studiować lingwistykę stosowaną (język rosyjski i chiński). Pewnie pomyśleliście sobie w tym momencie, że mi odbiło. Spoko, bo po pierwszych kilku tygodniach też tak o sobie pomyślałam. Uwielbiam języki, sama uczyłam się włoskiego, nawet napisałam maturę z hiszpańskiego... Jednak nie byłam gotowa na to, co czekało mnie na studiach lingwistycznych...

  Nagle moje hobby stało się obowiązkiem. Ilość pracy na studiach mnie przytłoczyła do tego stopnia, że zaczęłam się zastanawiać co ja tutaj robię. Języki były moją pasją, ale już nie mogę ich znieść... Może to nie jest to co powinnam robić w życiu?

  Na chińskim uczę się, wkuwam i patrzę na znaki, ale bez rezultatów... Na rosyjskim właściwie nie jest lepiej. Po trzech tygodniach nauki zawaliłam dyktando. Niby wiem co mam mówić, ale brzmi to sztucznie... A, no i witamy rosyjski alfabet, który inaczej wygląda wydrukowany, inaczej wygląda napisany odręcznie i jeszcze inaczej się go czyta...


  I weź się człowieku naucz z takich notatek... Normalnie krew zalewa i szlag jasny trafia.

***

  To chyba wszystkie najczęściej występujące przykre epizody w życiu nowych studentów. Mam nadzieję, że jeśli też jesteście studentami, to równie dobrze radzicie sobie w podobnych sytuacjach. Jeśli natomiast zamierzacie iść na studia, to potraktujcie ten post jako przestrogę przed okropnościami, które mogą was dopaść.

  Jeżeli też macie jakieś przemyślenia na temat studenckich początków to możecie podzielić się w komentarzach, najlepiej na facebooku 😉. Może zrobi się jakiś edit posta, albo doprecyzuje niektóre zagadnienia.

  Przypominam także o obserwowaniu mnie na Instagramie, gdzie dzieje się znacznie więcej niż tutaj:

 instagram.com/xkajot
Tekst: Kuba, Alicja; Obrazki: Kuba
Grudzień 2018

17 listopada 2018

GDAŃSK 2018: Jak przeżyć tydzień wakacji w dwa dni?

PROLOG

  Wiece co? Myślałem, że w te wakacje nie wydarzy się już nic ciekawego. O, jaki ja głupi byłem, o, jak bardzo się myliłem...

  Zaczęło się niewinnie. Jakoś w połowie sierpnia rozmawiałem z Katie - koleżanką ze wsi. Tak pół żartem, pół serio stwierdziliśmy, że fajnie byłoby jechać gdzieś na wakacje. Chociażby w najtańsze, najgorsze miejsce, byleby tylko nad morze. Przez całe lato chodziło mi to po głowie, ale pod koniec września temat zrobił się nieco "archiwalny", więc stwierdziłem, że pewnie nic z tego. Aż do poniedziałku 17 września...


  Na początku myślałem, że to żart, ale szybko zostałem dodany do konwersacji w której była Katie - główna pomysłodawczyni oraz (przyjmijmy, że) Ewa i Paula, które przez półtora roku chodziły ze mną do szkoły, a przez kolejne półtora do jednej klasy z Katie. Stwierdziliśmy, że są odpowiednimi kandydatkami na nasze towarzyszki.

  Uwaga! Teraz piszę ku przestrodze wszystkich. Nigdy nie rezerwujcie noclegów przez Booking.com. Ceny są świetne, ale sto razy bardziej opłaca się zadzwonić do właściciela noclegowni, powiedzieć że znalazło się daną ofertę, i umówić się z nim indywidualnie. W przeciwnym razie może czekać was wiele niespodzianek.


  Serio, wypadła nam alarmowa sytuacja, i musieliśmy przyspieszyć nasz powrót. Niestety było z tym tyle pieprzenia, że postanowiliśmy po prostu opuścić lokum wcześniej i zmarnować 30 zł, zamiast płacić jakieś chore kary...

  W końcu nadszedł piątek - dzień wyjazdu. Ja i Katie musieliśmy najpierw pojechać na dworzec samochodem. Na szczęście odwiozła nas niezastąpiona mama Katie. 🙂


  Z dworca dojechaliśmy do Katowic. Tam czekaliśmy na główny pociąg, którym mieliśmy dojechać do Gdańska. Czekając na pociąg rozmawialiśmy o bardzo ważnych studenckich sprawach... Tak się składało, że ja i Ewa zaczynaliśmy pierwszy rok studiów, a Katie i Paula drugi. Rozmowa nie była budująca, ale na pewno życiowa...


  Po jakimś czasie wsiedliśmy do pociągu i czekaliśmy na odjazd. Jechaliśmy drugą klasą, bo taniej bo na co nam zbędne luksusy? Nie wiem czy ktoś z was miał okazję jechać już nowymi pociągami PKP. Fotele są dość wygodne, a oparcie fotela przed wami ma milion funkcji i dżingli do klikania/wysuwania, więc mieliśmy co robić w czasie jazdy. (Współczuję ludziom, którzy siedzieli przed nami i musieli słuchać ciągłego stukania w ich fotelu.)



  No, i mniej więcej tak zaczęły się nasze najbardziej skondensowane wakacje w życiu...

DZIEŃ I

  Jak można się domyślić - pech prześladował nas od samego początku. W czasie podróży umówiliśmy się że będziemy spać na raty, żeby nie przegapić stacji docelowej. W Gdańsku mieliśmy być o godzinie 7:33. Zgadnijcie co wszyscy robiliśmy o 7:05...


  Na szczęście na stacji Gdańsk wysiadało tylu ludzi, że ogólny rumor zdołał nas obudzić, ale jeszcze przez długi czas byliśmy pod wrażeniem naszego nierozgarnięcia... XD W każdym razie kiedy wygramoliliśmy się z pociągu odpaliliśmy Google Maps i ruszyliśmy na poszukiwania naszego Hostelu.

  Google Maps to genialna aplikacja. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nigdy nie zwiedziłbym dużej części "świata", ale jak się okazało - ma ona swoje minusy...



  Zmęczeni długą jazdą w pociągu zostawiliśmy nasze rzeczy w Hostelu. Nasza rezerwacja obowiązywała dopiero od 14:00, więc mieliśmy ponad 6 godzin na zapoznanie się z miastem i okolicami. Znów postanowiliśmy użyć niezastąpionego Google Maps i ruszyć na podbój ulicy Długiej - takiego mini-centrum Gdańska. Po około 30 minutach dotarliśmy na miejsce. Pospacerowaliśmy tam i z powrotem, z nadzieją, że znajdziemy jakiś drogowskaz, który wskazałby nam w którą stronę trzeba iść, żeby dojść do morza. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się w Costa Coffe, żeby NA CHWILĘ odpocząć od chodzenia.




  Po kilku godzinach spędzonych w "Coście" (które nam się należały ze względu na długą podróż i extra spacer!) postanowiliśmy porządnie poszukać tego morza. Spytaliśmy przypadkowych ludzi, czy wiedzą jak dotrzeć nad jakąś plażę. Wszyscy odpowiadali, że najlepiej będzie tramwajem, bądź autobusem. Doszliśmy do wniosku, że plaża musi być daleko, więc nie opłaca się wracać do Hostelu. Tacy śmierdzący i nieumyci pełni zapału wsiedliśmy do tramwaju, gdzie wywiązała się wyjątkowa konwersacja...



  W końcu dotarliśmy na plażę. Emocje były ogromne. Zachowywaliśmy się jak dzieci, kiedy po raz pierwszy moczyliśmy nogi we wodzie! Przeszliśmy pieszo naprawdę spory kawałek, bo aż do Sopotu. Tam zjedliśmy obiad, a potem wróciliśmy na plażę, by przez jakiś czas pocieszyć się "wakacyjną" beztroską...


  Po dłuższym czasie zachowywania się jak dzieci i cieszenia piaskiem postanowiliśmy wracać. Jednak potrzebowaliśmy chwili wytchnienia. Wracaliśmy tak, jak przyszliśmy - wzdłuż plaży. Po drodze zobaczyliśmy mnóstwo meduz umierających przy brzegu...


  Kiedy dotarliśmy do Hostelu czekało nas najgorsze... Hostel różni się od Hotelu tym, że w Hostelu dostaje się pokój (przykładowo) dziesięcioosobowy, i nigdy nie wie się, czy ktoś będzie z tobą w tym pokoju mieszkał. Okazało się, że w naszym ośmioosobowym pokoju miało nocować z nami jeszcze trzech współlokatorów... 😐



  Okazało się, że nasz pokój stał pusty... Były w nim tylko bagaże naszych "towarzyszy". Szybciutko się przebraliśmy, umyliśmy się (to była MEGA ulga po prawie 20 godzinach bez mycia...). I postanowiliśmy pójść na miasto coś zjeść. Okazało się, że był to dobry wybór...


  Po przejściu miliona kilometrów, obejrzeniu tysiąca pamiątek i obgadaniu multum bezsensownych tematów postanowiliśmy zjeść coś w Pizza Hut, pójść na zakupy i przygotować się na następny dzień. Założenie było takie, że kładziemy się spać jak najwcześniej, żeby jak najwcześniej wstać i korzystać z wakacji ile się da. Nie było to jednak takie proste jak mogłoby się wydawać...


  Na szczęście po kilku chwilach niepewności i strachu udało nam się zasnąć...

DZIEŃ II

  Rano (około 4:00) obudziły nas trzaski, stukanie i bełkot pijanych ludzi. Po samym dźwięku stwierdziliśmy, że naszych współlokatorów było minimum trzech. Gdy obudziliśmy się około 7:00 rano stwierdziliśmy, że faktycznie jest ich trójka... I że są bardzo nieodpowiedzialni...


  Najwcześniej jak się dało zjedliśmy śniadanko, wyszliśmy z domu i udaliśmy się na dworzec kolejowy, żeby pojechać do Gdyni (tak, tak, nie ma czasu na opieprzanie się). Wsiedliśmy do pociągu i po 30 minutach byliśmy już nad Gdyńskim molo. Oczywiście nie mogło być tak, żeby wszystko szło po naszej myśli!



  Zerwał się okropny deszcz. No, może nie był jakiś ogromny, ale dla osób nastawionych na przyjemny, słoneczny dzień był to niezły szok... Na całe szczęście prawie wszyscy byliśmy gotowi na wypadek deszczu...


  Postanowiliśmy przeczekać największą ulewę w pobliskiej galerii. Na szczęście w jednej z drogerii była akurat nowa kolekcja kosmetyków, więc mieliśmy co robić. Niestety nasze gusta kosmetyczne nieco się różniły, dziewczyny oglądały przybory do makijażu codziennego, natomiast mnie bardziej interesuje makijaż sceniczny, mocny brokat, kolor i blask XD


  Po dłuuugiej chwili zrobiliśmy się bardzo głodni, więc postanowiliśmy wracać do Gdańska. Wsiedliśmy do pociągu i dotarliśmy w miejsce docelowe. Niestety - ostatnie wydarzenia były tak intensywne, że padliśmy w połowie drogi do hostelu. Na szczęście w pobliżu była fotobudka...



  Kiedy po długiej podróży wróciliśmy do Hostelu czekała nas niespodzianka. Mieliśmy nadzieję, że Francuskie Śmierdziele będą gdzieś poza hostelem, ale okazało się, że godzina 17:00 to dla nich dopiero godzina pobudki...


  Trochę się ogarnęliśmy, przebraliśmy i poszliśmy na dalsze zwiedzanie Gdańska (tym razem normalną, KRÓTKĄ drogą...). Obeszliśmy wiele zaułków, zobaczyliśmy koło widokowe, żurawia, karuzelę, opuszczany most i kolejne miliony pamiątek. W końcu znaleźliśmy jakąś pierogarnię, w której zjedliśmy NAPRAWDĘ dobre pierogi...


  Po powrocie do domu zaczęliśmy się pakować. Następnego dnia po 14:00 mieliśmy pociąg powrotny, więc planowaliśmy wstać jak najwcześniej i przejechać się jeszcze na plażę.

DZIEŃ III

  Plan był taki: wstajemy jak najwcześniej, jedziemy na plażę, wrzucamy do morza listy w butelce, grosze na szczęście, ostatni raz patrzymy na blask słońca odbijający się w wodzie wśród spienionych fal... Niestety pogoda miała inne plany. Okazało się, że dzień był paskudny, padał lekki deszcz i ogólnie było zimno. Stwierdziliśmy, że skoro i tak nie będzie ładnie, to może lepiej po prostu iść zjeść coś dobrego.


  Niestety, ostatnie kilka dni chyba wypompowało nas do reszty, bo straciliśmy zupełnie chęci na odkrywanie nowych miejsc. I jak się okazało - nasze poczucie czasu również było nieco zachwiane...


  Ja nie mam bladego pojęcia jak to się stało, ale mieliśmy tak mało czasu, że już chcieliśmy brać nasze pierożki na wynos. Na szczęście miła pani z obsługi (którą dzień wcześniej pochwaliliśmy w opinii na Google) załatwiła nam pierwsze miejsce w kuchennej kolejce. W 5 minut dostaliśmy pierogi, w 15 minut je zjedliśmy (a szkoda, bo wolelibyśmy się nimi delektować jak najdłużej!) i w pozostałe 20 dotarliśmy na dworzec.


  Droga powrotna była dużo gorsza niż przyjazd. Głównie dlatego, że pociąg miał opóźnienia i baliśmy się, że nie zdążymy na przesiadkę z Katowic do Oświęcimia. Oznaczało to, że musielibyśmy czekać do następnego dnia na jakiś bus/pociąg... (Tak, wbrew pozorom do Oświęcimia jeździ mało pociągów...)


  Na całe szczęście zdążyliśmy na styk. Serio, 5 minut i byłoby po nas. Okazało się, że to jakaś nowo otwarta linia łącząca Kraków i Katowice z Pragą, która w swojej trasie uwzględnia nasz mały Oświęcim.


  Koniec końców wysiedliśmy na jakimś dworcu w Oświęcimiu. Piszę na "jakimś", bo nie był to dworzec główny. Tak, uświadomienie sobie, że w Oświęcimiu są dwa dworce po dwudziestu latach mieszkania tam było lekkim szokiem. Może ten dworzec był zapomniany, bo przejeżdżały przez niego tylko dwa pociągi w ciągu dnia? No nie wiem. W każdym razie moim rodzicom udało się odnaleźć to zapomniane pustkowie i dostarczyć nas do domu.

  I żyliśmy długo i szczęśliwie przez kolejne dwa dni, bo potem zaczęły się studia... Ale to już materiał na oddzielny post, jeśli nie na oddzielny blog. 😜

K. Tekst: październik 2018/Obrazki: listopad 2018

  Przypominam wszystkim o możliwości śledzenia mnie na Instagramie, gdzie dzieje się dużo więcej niż tutaj:

 Instagram