Wiecie co? Jeśli wybieracie się na wycieczkę autem w jakąś dalszą trasę, to KONIECZNIE sprawdźcie prognozę pogody. Wiem, że jeśli jest się dobrym kierowcą, to da się jeździć w każdych warunkach, ale ku przestrodze - poznajcie opowieść o tym jak zakończyła się moja podróż na katolicki Wieczór Uwielbienia.
Jakoś w styczniu tego roku, wraz z dwiema koleżankami - Margaret i Mary - postanowiliśmy wziąć udział w Przeglądzie Kolęd i Pastorałek w pobliskim kościele. Udało nam się, daliśmy całkiem niezły pokaz naszych umiejętności (chyba nie możemy powiedzieć, że daliśmy czadu, bo to za dużo). Wiele osób jeszcze długo wspominało nasz występ. Od tamtego czasu zaczęliśmy się regularnie spotykać i ćwiczyć nasze granie. Proboszcz dogadał się ze znajomą, która ma zespół muzyczny, i postanowiła "wziąć nas pod swoje skrzydła".
Minęło prawie dziewięć miesięcy. Obecnie w naszym zespole jest 5 osób: Mary, która nami dowodzi, Margaret - gitarzystka, Wera ze swoim altem i Ellie, której cudownie wychodzą drugie głosy. No i oczywiście ja za klawiaturą keyboardu z Lidla. Ale dzisiaj nie o tym. Jakiś czas temu pojawił się pomysł, abyśmy pojechali do Katowic posłuchać naszej nauczycielki "w akcji". Jako zespół stwierdziliśmy, że to doskonała okazja do integracji i ciekawa alternatywa na piątkowy wieczór. Wycieczka zapowiadała się znakomicie!
No i faktycznie - wszystko szło jak po maśle! Wyjechaliśmy około 16:30 - tak jak planowaliśmy. Nikt się nie ociągał, więc nie mieliśmy żadnych opóźnień. Jako, że jestem kierowcą amatorem - ustawiłem GPS tak, żeby omijał wszelkie autostrady, ekspresówki i inne tego typu drogi, z którymi nie mam styczności na co dzień. Jechaliśmy sobie spokojnie wsiami, lasami... Ogólnie mówiąc - największymi dziurami. Kilka pendrive'ów z muzyką było dobrym pomysłem. Droga była czystą przyjemnością!
Udało nam się spokojnie i bez żadnych niespodzianek dotrzeć do Katowic. Niestety - przed nami było jeszcze pół miasta do przejechania. Mój GPS chyba nie zrozumiał, że ma omijać WSZYSTKIE autostrady, bo w pewnym momencie wylądowaliśmy na całkiem pokaźnej dwupasmówce. To było okropne. Jechałem po takiej drodze trzeci raz w życiu i naprawdę nie miałem pojęcia dlaczego ludzie cały czas migali na mnie światłami.
Następnym razem będę omijał dwupasmówki szerokim łukiem, choćbym musiał jechać przez Gdańsk. Może gdyby chociaż moje auto wyciągało więcej niż dziewięćdziesiąt na godzinę, to jechało by się łatwiej. Szczęście w nieszczęściu, to przynajmniej fakt, że się nie zgubiliśmy. Po szaleńczym rajdzie drogą dwupasmową udało nam się dotrzeć na miejsce. I - o dziwo - nie było żadnych problemów z parkowaniem. Trochę się bałem, że szukanie miejsca zajmie nam bite trzydzieści minut, ale zatrzymaliśmy się od razu, bezpośrednio pod kościołem.
Weszliśmy do kościoła i zajęliśmy miejsce w ławkach. "Wieczór uwielbienia" miał odbyć się zaraz po mszy, więc przez trzydzieści minut nerwowo się rozglądaliśmy za naszą panią od muzyki. Kościół był ogromny, więc było w nim dość zimno. Wtedy naprawdę żałowałem, że nie wziąłem rękawiczek. Powinienem chyba w jakieś zainwestować. Robiło się coraz zimniej, czas upływał, msza zbliżała się ku końcowi, a naszej nauczycielki nigdzie nie było ani widać, ani słychać.
Na szczęście nie było tak źle. Nasza pani przyszła wraz z zespołem zaraz po zakończeniu mszy. Od razu zaczęli swoje muzykowanie. Podziwiam kobietę, która grała na klawiszach. Ja po dwudziestu minutach w tym kościele nie mogłem ruszać palcami, a ona naparzała w klawiaturę przez dobre czterdzieści minut. Przez cały ten czas ludzie na zmianę śpiewali i czytali różne rozważania - jak to na adoracjach zwykle bywa. Przy okazji - odbyło się tam indywidualne błogosławieństwo najświętszym sakramentem. Pewnie większość z was nawet nie wie co to, ale w każdym razie było fajnie.
Kiedy wszystko się zakończyło - odśpiewaliśmy Apel i zaczęliśmy się zwijać. Oczywiście ociągaliśmy się, żeby niby przypadkiem zahaczyć o naszą panią. Udało nam się zamienić kilka zdań. I chyba nawet ucieszyła się, że nas widzi.
W ogólnym rozrachunku bardzo nam się podobało. Proboszcz wysłał nas tam, żebyśmy zobaczyli jak wyglądają takie "Wieczory Uwielbienia", bo planuje wprowadzić coś takiego w naszej parafii. Po naszej ekspedycji możemy śmiało stwierdzić, że jest to jak najlepszy pomysł! Zwłaszcza dlatego, że nie będziemy musieli jechać czterdziestu pięciu kilometrów, żeby uczestniczyć w czymś takim. No właśnie. Została jeszcze droga powrotna. I tutaj zaczyna się najlepsza część tej historii...
Zaplanowaliśmy, że po wszystkim skoczymy do jakiegoś Maka, albo na pizzę. Stwierdziliśmy jednak, że nie ma co szwędać się po Katowicach i że zjemy coś bliżej domu. Jednak powrót okazał się istnym koszmarem! Przyznam szczerze, że chyba nigdy nie naprzeklinałem się tak, jak tego wieczoru...
Pomijając fakt, że GPS był nieudolny i informował o zakrętach za późno - pogoda była fatalna. Nie dość, że na początku padało, droga była śliska, to do tego zaczęła się robić mgła. Na tej całej autostradzie było jeszcze spoko - wszystko było tak oświetlone, że dało się jechać. Do tego było widać inne samochody, więc przez chwile było spoko. Gorzej było kiedy już wyjechaliśmy z Katowic. Na wsiach - pośród pól mgła była JESZCZE gorsza. W pewnym momencie musieliśmy jechać nie więcej niż trzydzieści na godzinę, bo po prostu NIE DAŁO SIĘ szybciej...
BARDZO powoli dotoczyliśmy się do "naszych" terenów. Czasami nawet mgła opadała i moglismy jechać aż PIĘĆDZIESIĄT na godzinę! Niestety, w którymś momencie widoczność pogorszyła się ostatecznie. GPS kazał nam skręcić, ale nie widzieliśmy żadnego zakrętu. Przejechaliśmy obok niego i dostrzegliśmy, że jednak coś tam jest. Zawróciliśmy więc i próbowaliśmy trafić w uliczkę. Niestety - ze średnią skutecznością.
Możecie mnie mieć za niedojdę, ofiarę losu czy ofermę, ale wierzcie mi - mówi się, że "mgła jest gęsta jak mleko". Nasza mgła była gęsta conajmniej jak skondensowane mleko w tubce. Musieliśmy wyjść z auta, i odczekać chwilę zanim zobaczyliśmy co się w ogóle stało. Na szczęście - rów w który wpadliśmy nie był zbyt głęboki. Poprosiłem Margaret, żeby usiadła za kółkiem i dała trochę gazu (jako jedyna potrafiła to zrobić, a była zbyt drobna, żeby pchać auto). Po jakimś czasie udało nam się wytaszczyć tego punciaka z dziury. Przypadkowi ludzie proponowali nam hol, ale na szczęście obeszło się bez tego. Nawet nie wiecie jakie to były emocje...
W każdym razie - udało nam sie dojechać do domu bez kolejnych niespodzianek. Po drodze wstąpiliśmy na pizzę i poczekaliśmy aż opadną emocje. Chcieliśmy złożyć uroczystą przysięgę, że nigdy nikomu o tym nie powiemy, ale stwierdziliśmy, że to zbyt dobra historia, więc przez najbliższy miesiąc nie powiemy że przydażyło się to NAM, a później będziemy opowiadać o tym ze śmiechem.
Mam nadzieję, że dziewczyny nie będą miały urazu do jeżdżenia ze mną, bo ogółem wycieczka nam się udała. Tylko że następnym razem, zanim wybierzemy się w kolejną trasę, to DOKŁADNIE sprawdzimy prognozę pogody!
Widzę, że mieliście niezłą przygodę :D sama nie mam jeszcze prawa jazdy, zrobię za rok po maturze, ale już teraz przerażają mnie autostrady i wszelkie tego typu drogi... Jakoś to będzie XD
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, miłego dnia :)
Też mam punciaka :) Do tego auta jest potrzebna ogromną cierpliwość a o wyprzedzaniu można zapomnieć :p
OdpowiedzUsuń😂
OdpowiedzUsuń