Rok szkolny trwa w najlepsze, ale stwierdziłem, że muszę napisać ten post. Wiem, że jeśli nie zrobię tego teraz, to prawdopodobnie nie zrobię tego już nigdy... (Niezliczona ilość postów przepadła właśnie w ten sposób). Pewnie słowo "rekolekcje" w tytule składnia was do myślenia, że będę tutaj opisywał moje relacje z Bogiem, msze, modlitwy i głębokie refleksje dotyczące istnienia wszechświata. Ale nie martwcie się, nie miałem czasu na wszystkie wyżej wymienione czynności.
Zaczęło się od tego, że znajomy ksiądz napisał do mnie pytając, czy nie chcę pojechać z jego grupą na rekolekcje, żeby sporządzić wideorelację. Stwierdziłem: spoko! Lubię robić takie rzeczy, a przyda mi się każde doświadczenie zawodowe w branży grafik/filmowiec. Dowiedziałem się, że jedzie tam kilka osób, które już znałem z różnych kościelnych wydarzeń, więc co mi szkodzi?
Po wielu dniach pakowania i przygotowywania (bo oczywiście nie pakowałem się na ostatnią chwilę) przyszedł dzień wyjazdu. Ucieszyło mnie, że zobaczyłem wielu znajomych ludzi, i że w ogólnym rozrachunku nie jadę totalnie sam. Jednak nie przewidziałem tego, że dopisywanie się na ostatnią chwilę może skończyć się nienajlepiej...
No cóż, wszyscy mieli już przypisane pokoje, więc mnie trafił się jedyny, w którym było jeszcze wolne miejsce. Pokój z czternastolatkami nie do końca mnie satysfakcjonował, jednak cały czas byłem dobrej myśli. Moje pozytywne myślenie miało koniec w miejscu, w którym chłopcy zaczęli szczegółowo wypowiadać się na temat poszczególnych filmików Seksmasterki i sposobów w jakie chcieliby ją "rozdziewiczyć". Nie jestem pewien czy oni w ogóle wiedzą co to znaczy, ale wydaje mi się, że już za późno...
Dobrą stroną tego wszystkiego - jak już wspomniałem - były osoby, które znałem już wcześniej. Przynajmniej miałem się do kogo odezwać. Między nimi była dziewczyna - przyjmijmy że nazywała się Kathryn - z którą bardzo dobrze nam się muzykowało. Czasami przychodziliśmy do swoich pokojów i śpiewaliśmy piosenki Sylwii Grzeszczak, kiedy ja montowałem filmy.
Na początku całego wyjazdu zostaliśmy podzieleni na grupy i zostaliśmy przypisani do poszczególnych opiekunów. Ja miałem to szczęście, że znalazłem sięw grupie z Kathryn. Trafiła mi się świetna grupa z którą szybko zacząłem się dogadywać. Okazało się, że trzy osoby idą do tej samej szkoły co ja, więc już mieliśy jakiś punkt odniesienia do rozmowy.
Co jakiś czas mieliśmy spotkania w grupach na które dostawaliśmy kartki z tematami do rozmów, ale i tak prawie zawsze kończyło się to na naszych bardziej prywatnych pogadankach. Można było lepiej się poznać. Może było to takie trochę sztuczne, ale przynajmniej wiedziałem z kim mam do czynienia. Relacje w naszej grupie były bardzo dobre, w pewnym momencie niemalże rodzinne.
Prawie codziennie mieliśmy jakieś wypady, lub dłuższe wyjścia. Kilka razy byliśmy w górach pospacerować po jakichś prostych szlakach (w końcu większość ludzi tam była w podstawówce/gimnazjum). Usłyszałem wtedy wiele razy historię o tym, jak w zeszłym roku Kathryn wybrała się na spacer do gór w kozakach. Tym razem nie popełniła tego samego błędu, ale nie wiem czy wyszło jej to na lepsze czy na gorsze...
Bardzo dziwne w tym wszystkim było to, że SPODOBAŁO mi się chodzenie po górach. Całe życie miałem jakieś astmatyczno-alergiczne problemy, przez które wchodzenie na małą górkę było nie lada wyczynem, ale tutaj jakoś dawałem radę! Tak jakby - udało mi się przełamać jedną ze swoich słabości, i chyba w czasie tego wyjazdu byłem z tego najbardziej dumny.
A'propos przełamywania słabości - moim kolejnym awersem życiowym było jedzenie. Chyba nigdy nie pisałem tutaj o moich zaburzeniach odżywiania, ale przez całe życie miałem problemy z jedzeniem normalnego żarcia. Mniej więcej chodzi o to, że jadłem może trzy - cztery rzeczy na krzyż, bo cokolwiek innego wziąłem do ust - natychmiast miałem odruchy wymiotne. (Do tej pory pamiętam wymiotowanie ziemniakami na kolonii w 2014.) No i od jakiegoś czasu starałem się powoli coraz bardziej wzbogacać mój jadłospis. I kiedy pewnego dnia jedliśmy sobie obiad (a może kolację?) zauważyłem że jeden z chłopaków przy naszym stoliku dosłownie NIC nie je. Porozmawiałem z nim, i doszliśmy do wniosku, że on ma to samo co ja jakiś czas temu. Jako że byłem od niego cztery lat starszy - czułem jakiś moralny obowiązek wspierania go.
Nie mogę zapomnieć! Jest jeszcze jedna rzecz, która diametralnie się zmieniła w czasie tego wyjazdu. Otóż - jak sięgam pamięcią - zawsze byłem paskudny, gruby i bałem się wyjść na basen, nad rzekę, i ogólnie wszędzie, gdzie ludzie musieliby patrzeć na mnie w samych kąpielówkach. Ostatni raz na basenie byłem w styczniu 2014 (tak, to było postanowienie noworoczne). I co prawda od tego czasu udało mi się doprowadzić do stanu w którym jestem paskudny, ale już tylko trochę gruby, co nie zmienia faktu, że lekki cykor przed basenami mi został. Do czasu, kiedy na kolonii musieliśmy iść do Aquaparku. Nie mogłem zgłosić żadnej niedyspozycji ani nic (tak jak to zrobiła większość dziewczyn). Na szczęście poznałem (przyjmijmy że) Danny'ego, który miał podobne pojęcie rozrywki do mojego (to wcale nie tak, że w aquaparku nie miałem okularów i jego jaskrawopomarańczowe kąpielówki były jedyną rzeczą jaką widziałem). I tak mniej więcej Kuba pokonał kompleks swojej grubości.
Pośród przezwyciężania lęków znalazła się jeszcze jedna ku temu okazja. Mowa tu o moim lęku wysokości. Gdzie nadarzy się lepsza okazja do przezwyciężenia go, jeśli nie w górach? Któregoś dnia udaliśmy się na wyciąg, bo wszyscy byli zmęczeni po kilku dniach łażenia po górach. Ale chyba już wykorzystałem swój limit pokonanych słabości na te wakacje, bo jazda wyciągiem - pomimo pięknych widoków - była dla mnie bardzo stresująca.
Z ciekawszych wydarzeń na kolonii były "Pogodne wieczorki" (czy jak to się tam nazywało...) Polegały one na tym, że wszyscy spotykaliśmy się w takiej szopce obok naszego pensjonatu i "integrowaliśmy" się. Pewnie wszyscy wiecie jak wygląda integracja na koloniach, więc nie będę tłumaczył co tam się działo. Ale muszę przyznać, że momentami było naprawdę śmiesznie. Jedną z ciekawszych zabaw były "Zamki i księżniczki". (Głupia zabawa implikująca płeć z określoną rolą, Kuba dżenderysta tiggered.)
No cóż, jak widzicie - działo się bardzo dużo, cały czas w akcji. Niby fajnie, ale co za tym idzie - było dużo do nagrywania i montowania. A pokój z czterema czternastoletnimi chłopcami wcale nie był idealnym miejscem do pracy. Pominąwszy fakt, że ciągle chcieli pożyczać mojego laptopa (i tak go pożyczali, zwłaszcza kiedy nie było mnie w pokoju) to cały czas coś ode mnie chcieli.
Najlepsze było, jak poszliśmy na zakupy. Oni kupili sobie po kilka paczek chipsów, a ja zrobiłem zakupy jak na tygodniowy survival. No i już następnego dnia zostałem pozbawiony większości moich zapasów, bo młodzi zrobili się normalnie głodni, ale nie pomyśleli o zapasach... Zjedli mi całe wapno, żelki i wypili połowę soków... W pewnym momencie przechodziłem przez nich załamanie nerwowe, ale na szczęście szybko mi przeszło.
Na szczęście prócz rozbrykanej dzieciarni były tam również rozgarnięte osoby. Mam na myśli Vivian (bo załóżmy że tak się nazywała). Znałem ją od BARDZO dawna, bo od kwietnia 2013 roku. Była ona uczennicą w szkole Borsuka (Możecie przeczytać o tym TUTAJ) i kiedyś spotkałem ją na jednym z naszych kościelnych spotkań, ona skojarzyła, że już się znamy i czasami zamienialiśmy ze sobą kilka zdań. No i kiedy pojechaliśmy na tę kolonię, to jakoś tak pogłębiliśmy swoją znajomość. Do tego stopnia, że już układamy sobie wspólne życie.
Szkopół w tym, że prawdopodobnie nigdy nie pojadę do Paryża, bo jestem zbyt biedny, więc tym bardziej nie stać mnie na wyjazd dla dwóch osób, ale pomarzyć zawsze można. W każdym razie - Vivian była kolejną osobą dzięki której nie czułem się jak outsider na tej kolonii. Jako jej "BFF od prawie czterech lat" czułem się zobowiązany bronić jej przed niestosownymi odzywkami chłopców z mojego pokoju, którzy - jak mówili - potraktowaliby ją jako swoją prywatną Seksmasterkę... (Tak naprawdę mówili inne rzeczy, ale nie zamierzam przytaczać tutaj tak wielu niestosownych słów na literę "P", "J" i "D"). Najgorsze jest w tym wszystkim to, że Vivian ma dopiero 13 lat, a każdy chłopak na kolonii ślinił się na jej widok...
Poza zakupami, aquaparkiem, spacerowaniem robiliśmy jeszcze wiele innych rzeczy. Śpiewaliśmy. oglądaliśmy filmy, dyżurowaliśmy podczas sprzątania stołówki, układaliśmy modlitwy... Aha, a'propos modlitw - uświadomiłem sobie, że jesteśmy niezłymi wazeliniarzami, bo kto normalny układa modlitwę wiernych w stylu: "Módlmy się za kapłanów, a w szczególności za naszego czcigodnego księdza, dzięki którego dobroci i wielkoduszności możemy spotykać się tutaj i czerpać z jego mądrości..."
Nie uwierzycie, ale WCALE nie czułem się wypoczęty po tych rekolekcjach. Co prawda czułem - jak to się mówi - odnowę duchową, ale moje ciało myślało tylko o własnym łóżku. Gdyby nie to, że poznałem masę wspaniałych ludzi - skazałbym ten wyjazd na porażkę. Ale aktualnie - z perspektywy czasu - oceniam go BARDZO dobrze. W pewnym momencie aż zrobiło mi się przykro na myśl, że teraz zapewne będę widywał tych ludzi raz na ruski rok, ale zaraz przypomniałem sobie, że nienawidzę ludzi i szybko mi przeszło. Gratuluję osobą, które dotrwały do końca tego posta (albo tym, które czytają tylko pierwszy i ostatni akapit).
Dobrą stroną tego wszystkiego - jak już wspomniałem - były osoby, które znałem już wcześniej. Przynajmniej miałem się do kogo odezwać. Między nimi była dziewczyna - przyjmijmy że nazywała się Kathryn - z którą bardzo dobrze nam się muzykowało. Czasami przychodziliśmy do swoich pokojów i śpiewaliśmy piosenki Sylwii Grzeszczak, kiedy ja montowałem filmy.
Na początku całego wyjazdu zostaliśmy podzieleni na grupy i zostaliśmy przypisani do poszczególnych opiekunów. Ja miałem to szczęście, że znalazłem sięw grupie z Kathryn. Trafiła mi się świetna grupa z którą szybko zacząłem się dogadywać. Okazało się, że trzy osoby idą do tej samej szkoły co ja, więc już mieliśy jakiś punkt odniesienia do rozmowy.
Co jakiś czas mieliśmy spotkania w grupach na które dostawaliśmy kartki z tematami do rozmów, ale i tak prawie zawsze kończyło się to na naszych bardziej prywatnych pogadankach. Można było lepiej się poznać. Może było to takie trochę sztuczne, ale przynajmniej wiedziałem z kim mam do czynienia. Relacje w naszej grupie były bardzo dobre, w pewnym momencie niemalże rodzinne.
Prawie codziennie mieliśmy jakieś wypady, lub dłuższe wyjścia. Kilka razy byliśmy w górach pospacerować po jakichś prostych szlakach (w końcu większość ludzi tam była w podstawówce/gimnazjum). Usłyszałem wtedy wiele razy historię o tym, jak w zeszłym roku Kathryn wybrała się na spacer do gór w kozakach. Tym razem nie popełniła tego samego błędu, ale nie wiem czy wyszło jej to na lepsze czy na gorsze...
Bardzo dziwne w tym wszystkim było to, że SPODOBAŁO mi się chodzenie po górach. Całe życie miałem jakieś astmatyczno-alergiczne problemy, przez które wchodzenie na małą górkę było nie lada wyczynem, ale tutaj jakoś dawałem radę! Tak jakby - udało mi się przełamać jedną ze swoich słabości, i chyba w czasie tego wyjazdu byłem z tego najbardziej dumny.
A'propos przełamywania słabości - moim kolejnym awersem życiowym było jedzenie. Chyba nigdy nie pisałem tutaj o moich zaburzeniach odżywiania, ale przez całe życie miałem problemy z jedzeniem normalnego żarcia. Mniej więcej chodzi o to, że jadłem może trzy - cztery rzeczy na krzyż, bo cokolwiek innego wziąłem do ust - natychmiast miałem odruchy wymiotne. (Do tej pory pamiętam wymiotowanie ziemniakami na kolonii w 2014.) No i od jakiegoś czasu starałem się powoli coraz bardziej wzbogacać mój jadłospis. I kiedy pewnego dnia jedliśmy sobie obiad (a może kolację?) zauważyłem że jeden z chłopaków przy naszym stoliku dosłownie NIC nie je. Porozmawiałem z nim, i doszliśmy do wniosku, że on ma to samo co ja jakiś czas temu. Jako że byłem od niego cztery lat starszy - czułem jakiś moralny obowiązek wspierania go.
Nie mogę zapomnieć! Jest jeszcze jedna rzecz, która diametralnie się zmieniła w czasie tego wyjazdu. Otóż - jak sięgam pamięcią - zawsze byłem paskudny, gruby i bałem się wyjść na basen, nad rzekę, i ogólnie wszędzie, gdzie ludzie musieliby patrzeć na mnie w samych kąpielówkach. Ostatni raz na basenie byłem w styczniu 2014 (tak, to było postanowienie noworoczne). I co prawda od tego czasu udało mi się doprowadzić do stanu w którym jestem paskudny, ale już tylko trochę gruby, co nie zmienia faktu, że lekki cykor przed basenami mi został. Do czasu, kiedy na kolonii musieliśmy iść do Aquaparku. Nie mogłem zgłosić żadnej niedyspozycji ani nic (tak jak to zrobiła większość dziewczyn). Na szczęście poznałem (przyjmijmy że) Danny'ego, który miał podobne pojęcie rozrywki do mojego (to wcale nie tak, że w aquaparku nie miałem okularów i jego jaskrawopomarańczowe kąpielówki były jedyną rzeczą jaką widziałem). I tak mniej więcej Kuba pokonał kompleks swojej grubości.
Pośród przezwyciężania lęków znalazła się jeszcze jedna ku temu okazja. Mowa tu o moim lęku wysokości. Gdzie nadarzy się lepsza okazja do przezwyciężenia go, jeśli nie w górach? Któregoś dnia udaliśmy się na wyciąg, bo wszyscy byli zmęczeni po kilku dniach łażenia po górach. Ale chyba już wykorzystałem swój limit pokonanych słabości na te wakacje, bo jazda wyciągiem - pomimo pięknych widoków - była dla mnie bardzo stresująca.
Z ciekawszych wydarzeń na kolonii były "Pogodne wieczorki" (czy jak to się tam nazywało...) Polegały one na tym, że wszyscy spotykaliśmy się w takiej szopce obok naszego pensjonatu i "integrowaliśmy" się. Pewnie wszyscy wiecie jak wygląda integracja na koloniach, więc nie będę tłumaczył co tam się działo. Ale muszę przyznać, że momentami było naprawdę śmiesznie. Jedną z ciekawszych zabaw były "Zamki i księżniczki". (Głupia zabawa implikująca płeć z określoną rolą, Kuba dżenderysta tiggered.)
No cóż, jak widzicie - działo się bardzo dużo, cały czas w akcji. Niby fajnie, ale co za tym idzie - było dużo do nagrywania i montowania. A pokój z czterema czternastoletnimi chłopcami wcale nie był idealnym miejscem do pracy. Pominąwszy fakt, że ciągle chcieli pożyczać mojego laptopa (i tak go pożyczali, zwłaszcza kiedy nie było mnie w pokoju) to cały czas coś ode mnie chcieli.
Najlepsze było, jak poszliśmy na zakupy. Oni kupili sobie po kilka paczek chipsów, a ja zrobiłem zakupy jak na tygodniowy survival. No i już następnego dnia zostałem pozbawiony większości moich zapasów, bo młodzi zrobili się normalnie głodni, ale nie pomyśleli o zapasach... Zjedli mi całe wapno, żelki i wypili połowę soków... W pewnym momencie przechodziłem przez nich załamanie nerwowe, ale na szczęście szybko mi przeszło.
Na szczęście prócz rozbrykanej dzieciarni były tam również rozgarnięte osoby. Mam na myśli Vivian (bo załóżmy że tak się nazywała). Znałem ją od BARDZO dawna, bo od kwietnia 2013 roku. Była ona uczennicą w szkole Borsuka (Możecie przeczytać o tym TUTAJ) i kiedyś spotkałem ją na jednym z naszych kościelnych spotkań, ona skojarzyła, że już się znamy i czasami zamienialiśmy ze sobą kilka zdań. No i kiedy pojechaliśmy na tę kolonię, to jakoś tak pogłębiliśmy swoją znajomość. Do tego stopnia, że już układamy sobie wspólne życie.
Szkopół w tym, że prawdopodobnie nigdy nie pojadę do Paryża, bo jestem zbyt biedny, więc tym bardziej nie stać mnie na wyjazd dla dwóch osób, ale pomarzyć zawsze można. W każdym razie - Vivian była kolejną osobą dzięki której nie czułem się jak outsider na tej kolonii. Jako jej "BFF od prawie czterech lat" czułem się zobowiązany bronić jej przed niestosownymi odzywkami chłopców z mojego pokoju, którzy - jak mówili - potraktowaliby ją jako swoją prywatną Seksmasterkę... (Tak naprawdę mówili inne rzeczy, ale nie zamierzam przytaczać tutaj tak wielu niestosownych słów na literę "P", "J" i "D"). Najgorsze jest w tym wszystkim to, że Vivian ma dopiero 13 lat, a każdy chłopak na kolonii ślinił się na jej widok...
Poza zakupami, aquaparkiem, spacerowaniem robiliśmy jeszcze wiele innych rzeczy. Śpiewaliśmy. oglądaliśmy filmy, dyżurowaliśmy podczas sprzątania stołówki, układaliśmy modlitwy... Aha, a'propos modlitw - uświadomiłem sobie, że jesteśmy niezłymi wazeliniarzami, bo kto normalny układa modlitwę wiernych w stylu: "Módlmy się za kapłanów, a w szczególności za naszego czcigodnego księdza, dzięki którego dobroci i wielkoduszności możemy spotykać się tutaj i czerpać z jego mądrości..."
Nie uwierzycie, ale WCALE nie czułem się wypoczęty po tych rekolekcjach. Co prawda czułem - jak to się mówi - odnowę duchową, ale moje ciało myślało tylko o własnym łóżku. Gdyby nie to, że poznałem masę wspaniałych ludzi - skazałbym ten wyjazd na porażkę. Ale aktualnie - z perspektywy czasu - oceniam go BARDZO dobrze. W pewnym momencie aż zrobiło mi się przykro na myśl, że teraz zapewne będę widywał tych ludzi raz na ruski rok, ale zaraz przypomniałem sobie, że nienawidzę ludzi i szybko mi przeszło. Gratuluję osobą, które dotrwały do końca tego posta (albo tym, które czytają tylko pierwszy i ostatni akapit).
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńUsmialam się, serio świetny post! :D
OdpowiedzUsuńPrzez swoje własne lenistwo i zapominalstwo musiałam podchodzić do czytania dwa razy q.q kupię wiadro czasu, cena nie gra roli
OdpowiedzUsuńŚwietny post. Gdy tylko zobaczyłam na fanpage'u informację o nim, mimowolnie się uśmiechnęłam. Uwielbiam jak piszesz.
Przeżyłam podobną przygodę z wyciągami. Wszyscy mi mówili: Ooo, Aga spójrz! Jakie słodkie, małe świerki są pod nami! Ojeju... boisz się? Przecież jest tak fajnie! Nie bój się!
No właśnie nie było fajnie...
Pozdrawiam i cierpliwie czekam na kolejne posty ^^