Tak jak się spodziewałem - to był jeden z najaktywniejszych tygodni ostatnimi czasy. W poniedziałek miałem występować w szkolnym przedstawieniu z okazji dnia kobiet. Powiedzmy, że nie były to występy najwyższych lotów, bo opierały się na odgrywaniu scen z kabaretów, które zobaczyliśmy na YouTube. Mimo to ludzie czasami się śmiali. Zwłaszcza kiedy jedna z aktorek zapomniała swojej roli.
Po przedstawieniu pojechałem do domu. (NIE ŻEBY PO PRZEDSTAWIENIU BYŁY JAKIEŚ LEKCJE NA KTÓRE MIAŁEM IŚĆ.) Zdążyłem dzięki temu załatwić wiele ważnych spraw; na poczcie, w urzędzie gminy, oraz zaprosić Shane'a na herbatkę do mnie, a potem wpaść jeszcze na herbatkę do niego. Ogólnie ja i Shane jesteśmy takimi typowymi Grażynami, bo pijemy herbatę na potęgę gdy tylko nadarzy się okazja.
We wtorek - tak jak było zapowiedziane - odbyła się próbna matura z matematyki. Wydaje mi się, że poszło mi znacznie lepiej niż na próbnej maturze w listopadzie. Ogólnie moje ambicje w dziedzinie matematyki ograniczają się do "36% z matury", więc lepiej nie bierzcie ze mnie przykładu. Serio.
W środę odbyła się moja podróż życia. Pojechałem do Łodzi, odległej ode mnie o 200 km, żeby zmierzyć się twarzą w twarz z moimi przyszłymi studiami. Ogólnie podróż minęła bardzo szybko. Przejazd z Katowic do Łodzi zajął mi niecałe trzy godziny (podróż do Katowic jakieś dwie, ale udajmy, że tego nie ma.)
***
...:::W międzyczasie, wbrew temu co mówili moi rodzice:::...
- Nikt mnie nie zabił*
- Nikt mnie nie okradł*
- Nikt mnie nie zgwałcił*
(*Nasuwa się więc wniosek, że nie w niektórych przypadkach nie należy słuchać rodziców, ale nie wypada mi tego napisać, więc niech pozostanie to w domyśle.)
***
Na pierwszy rzut oka Łódź wygląda spoko. To taki Kraków + Katowice, tylko spokojniejsze (wiem co mówię, byłem tam od 11:30 do 23:45 i nie widziałem żadnych korków, wypadków ani tłumów). Drogę do uczelni znalazłem dość szybko i pokonałem ją w jakieś 30 min. Potem czekając na godzinę konsultacji na uczelni zdążyłem zwiedzić galerię Łódzką. W sumie miasto mi się podoba, wszędzie jest blisko... O ile wie się gdzie iść.
Kiedy nadszedł czas konsultacji strasznie się stresowałem. Wraz z innymi kandydatami weszliśmy do sali w której mieliśmy zadawać pytania, słuchać co mają nam do powiedzenia, opowiadać o swoich zainteresowaniach, pokazywać swoje prace, a oni mieli nam odpowiadać i instruować.
Cóż... Nie powiem, że przebieg rozmowy mnie zadowolił. Panowie wykładowcy podchodzili do wszystkiego BARDZO poważnie. Widać, że nie przyjmują do tej szkoły byle kogo. Aczkolwiek potrafili też żartować, więc atmosfera ogólnie była luźna... Do czasu kiedy jeden z kandydatów trafił w jakiś wrażliwy punkt...
Po trzydziestu minutach kłótni (która wniosła wiele ciekawych rzeczy do naszego życia) przyszedł czas i na mnie. Czego dowiedziałem się od wykładowców z działu montażu? Hmm...
Tak, dokładnie te słowa usłyszałem, i one dźwięczały mi w uszach przez długi czas po wyjściu z uczelni. Ale skupiłem się głównie na nich, a to był błąd, i zapewne wynik emocji. W ogólnym rozrachunku ci mili panowie powiedzieli mi, że z moimi zdolnościami powinienem był iść na wydział "Animacji i Efektów Specjalnych". Stwierdzili też, że będę się marnował, bo na "montażu" będę tylko i wyłącznie obcinał filmy, i nie spotkam się z niczym bardziej zaawansowanym niż zamiana scen miejscami.
Wykładowcy zapytali mnie wprost: dlaczego nie chcę iść na animację? Odpowiedź była prosta: taka animacja wymaga dużo pracy, zaangażowania i czasu, a ja jestem na to zbyt leniwy. Oczywiście nie powiedziałem im tego, tylko pokornie odpowiedziałem coś w stylu: "No właśnie po to tutaj jestem, żeby panowie pomogli mi określić - co ja właściwie chcę robić".
I właściwie w przeciwieństwie do innych wypadłem całkiem nieźle:
Ogólnie wróciłem z Łodzi z mieszanymi uczuciami. Oczywiście przeważało poczucie bezradności i bezsensu życia, ale dopiero po analizie "na trzeźwo" jestem w stanie stwierdzić, że wyszło mi to na dobre. Zamiast męczyć się z dostaniem na montaż zapiszę się po prostu na animację. Najbardziej boję się, że animacja i film animowany przejdzie z mojej strefy hobby i zainteresowań do strefy "pracy" i przestanie mi to sprawiać przyjemność, no ale cóż... Przynajmniej przeżyłem ciekawą przygodę i zaznałem nowych doświadczeń.
Tak. Naprawdę musiałem wyskoczyć z jadącego pociągu, bo zatrzymał się na mojej stacji na jakieś 5 sekund... Cóż... Wmawiam sobie, że o wartości człowieka mówi ilość doświadczeń jakie przeżył. Może dostałem jakieś dodatkowe dwa punkty wartości...
W czwartek, kiedy wróciłem z mojej podróży życia, a było to dokładnie o 6:00 postanowiłem zrobić sobie dzień wolny od szkoły. Napisałem szczere usprawiedliwienie do mojej wychowawczyni i poszedłem spać. Nawet nie wiecie jak bardzo może wykończyć dwudziestoczterogodzinna podróż. (Wróciłem do domu dokładnie tym samym autobusem, którym dzień wcześniej wyruszałem. Mina kierowcy była bezcenna)
Po południu wpadł do mnie Moris. Mieliśmy razem upiec ciasto urodzinowe, i zanieść je w piątek do kościoła na oazę. Obydwoje mieliśmy urodziny w tym samym dniu, więc stwierdziliśmy, że w sumie będzie ciekawie jak przyniesiemy coś dobrego. I... W naszej opinii ciasto się udało, ale niektórzy chyba zjedli rozum Magdy Gessler, i nie znali się na prawdziwej sztuce kulinarnej...
Sobotę spędziłem równie ciekawie. Wraz z naszą oazową rodzinką udaliśmy się na wycieczkę do Słowacji na spotkanie integracyjne ze słowacką katolicką młodzieżą. Co w rzeczywistości wygląda tak, że co pół roku przyjeżdżamy my, jakaś parafia spod Cieszyna i za każdym razem inni Słowacy, co W OGÓLE nie ma sensu, bo zamiast się integrować musimy za każdym razem poznawać się od nowa... Ale w sumie nie narzekam, bo ogólnie było śmiesznie. Całość uświetniała Siostra Teresa. Nie wiem czy ktoś ją jeszcze pamięta, ale no, była taka...
Tak, każdego dnia było coś do roboty, nawet nie wiecie jak się cieszę, że ten tydzień się wreszcie skończył. ALE NIE ZAPESZAM, bo im bliżej do matury tym może być tylko gorzej...
Pozdrawiam, życzę fajnego życia.
K.