30 czerwca 2013

Przygoda z Borsukiem

  Pewnym ciekawym okresem w moim życiu był czas między drugą a trzecią klasą gimnazjum. W szkole podstawowej byłem "znany" z tego, że jako tako znałem się na grafice komputerowej. Wiedziała o tym moja nauczycielka angielskiego, której mama, dyrektorka pewnej szkoły, potrzebowała grafika do zrobienia kilku prezentacji na stulecie tejże szkoły. Spytała mnie, czy nie mogę im pomóc... I tak zaczęła się moja

...:::PRZYGODA Z BORSUKIEM::...



  No więc wszystko zaczęło się jakoś w lutym, może w marcu 2013, kiedy to poznałem wspomnianą kobietę. Właśnie wtedy ruszyły przygotowania do wiekopomnego "stulecia". Okazało się, że pracuje dla niej również Steve. Chłopak rok młodszy ode mnie z którym chodziłem do podstawówki. (Ta, jeśli wolontariat liczy się jako praca.)

  Po jakimś czasie zauważyliśmy, ża owa pani jest bardzo memiczna, więc szybko zaczęliśmy z niej żartować. Oczywiście nie w żaden zły sposób. To tak jak macie śmiesznego nauczyciela, który ciągle robi coś głupiego. Ciśniecie z niego bekę, ale jednocześnie go lubicie i (miejmy nadzieję) szanujecie.

  Powiedzmy sobie szczerze - ta Pani, o której dalej będę pisał "Borsuk" lub "Cesarzowa" (gdyż są to najbardziej przyzwoite pseudonimy jakie jej wymyśliliśmy, a odnoszą się do wyrazu jej twarzy) nie miała figury modelki. Stworzyliśmy nawet opowieść kosmogoniczną o tym, jak jej krople tłuszczu zamieniały się w planety.


  Któregoś piątkowego popołudnia zadzwoniła do nas i wysłała nam e-maile z instrukcjami co mamy dla niej przygotować. Poprosiła nas o trzy prezentacje na jakieś konkursy europejskie. I "przy okazji" o projekt kalendarza, który miał być prezentem dla jakiejś jej rodziny. Musieliśmy się sprężyć, bo zapowiedziała, że tego samego dnia wpadnie po gotowe projekty.

  Problem tkwił w tym, że jej ZUPEŁNIE NIC NIGDY NIE PASOWAŁO. Dodatkowo zauważyliśmy, że czasami wydaje z siebie dźwięki, które brzmią jak efekty dźwiękowe z parku Jurajskiego, więc swoje niezadowolenie okazywała dość ostentacyjnie:


  Nasza zwarta praca opierała się na  opracowywaniu informacji, gromadzeniu materiałów do prezentacji  i sporządzeniu "Słownika Starszej Pani". Minęło trochę czasu nim zorientowaliśmy się, że używa własnych określeń na niektóre rzeczy.


 Jedną z naszych "misji" było zrobienie prezentacji z okazji stulecia jej szkoły. Mieliśmy wybrać osiem najciekawszych wydarzeń, dodać do nich zdjęcia i opisać je. Znaleźliśmy jedno naprawdę ładne zdjęcie, ale niestety - nasza Cesarzowa miała na nim zamknięte oczy. Postanowiliśmy pobawić się w mistrzów Photoshopa i wkleić jej oczy z innego zdjęcia. Nie była zadowolona. Stwierdziła, że wygląda jak Yzma z "Nowych Szat Króla"...


  Przez jakiś czas zastanawialiśmy się jakim cudem nasze programy graficzne nie pokazują jeszcze komunikatu o zbyt dużym rozmiarze pliku podczas obrabiania jej zdjęć. Ale po jakimś czasie stwierdziliśmy, że dużo gorzej mają ludzie w drukarni, która będzie to drukować...


  Cesarzowa doszła do wniosku, że jednak potrzebujemy trochę więcej czasu na pracę. Tak więc następnego dnia - w sobotę - Steve przyszedł do mnie, żeby zrobić dla niej "kalendarz rodzinny"... (Niestety przyszedł o pół godziny za wcześnie i zastał mnie wychodzącego spod prysznica. UPS!)

  W końcu wzięliśmy się za "pracę". Mniej więcej dwie godziny spędziliśmy śmiejąc się z jej rodzinnych zdjęć. (Normalnie nie wyśmiewam się z ludzi, ale to była sytuacja wyjątkowa...) W sumie nie zależało nam na czasie, bo dla mnie grafika komputerowa to chleb powszedni, więc stwierdziliśmy, że spędzimy ten czas na robieniu bezużytecznych rzeczy, a ja skończę "kalendarz" wieczorem.


  Na następny dzień Borsuk przyjechał do nas odebrać swój kalendarz na pen-drivie. I przy okazji... Okazało się, że potrzebuje JESZCZE JEDNEJ prezentacji... To nie fair! Pierwotnie Steve miał pomagać jej przy scenariuszach do akademii, a ja przy ogarnianiu sprzętu... Niech że se znajdzie jeszcze jednego niewolnika wyspecjalizowanego w robieniu prezentacji...


  W kwestii kalendarza - oczywiście wszystko było źle, ale nie to było najgorsze. W ostatniej chwili zorientowaliśmy się, że jedno ze zdjęć wykorzystaliśmy dwa razy. Musieliśmy jakoś odwrócić jej uwagę, bo o mały włos spotkał by nas jej gniew, a co gorsza - ponowne wykonywanie super kalendarza...


  I tak po długiej, żmudnej pracy rozeszliśmy się, by na następny dzień ponownie się spotkać i pracować nad kolejną prezentacją. W sumie nie było to nic skomplikowanego, bo mieliśmy po prostu połączyć ze sobą dwie mniejsze prezentacje i jeden filmik. Gdy połączyliśmy obydwa pliki PAŁEREJDA (hehe) pozostało nam tylko wmontować w to wideo. Musieliśmy iść po nie do gościa, który mieszkał kilka domów dalej. Ale wydaje mi się, że nie wstrzeliliśmy się w odpowiedni moment...


  No, ale w końcu po wielu mękach - udało nam się skończyć ten wielki "prezentacjo-film". Pozostało już tylko nagrać go na płytę. Niestety - okazało się, że po "wmontowaniu" filmiku od tego gościa całość zajmowała dwa razy więcej miejsca, niż wynosi pojemność przeciętnej płyty... No, ale do cesarzowej to nie przemawiało.



  Około 22 stwierdziliśmy, że kończymy pracę i dostarczymy jej film na laptopie i niech sama sobie z tym radzi.

  Następnego dnia mieliśmy jechać do jej pieczary (czyt. szkoły w której jest dyrektorką). Pech chciał, że dokładnie wtedy miałem w swojej szkole próbę przed akademią. Miałem na niej PRZECZYTAĆ JEDEN WIERSZ, ale o 10:00 dostałem telefon, że muszę bezzwłocznie stawić się na owej próbie. Borsuk nie był zadowolony.


  O 13 miałem autobus, którym wróciłem do Borsukolandii. Steve umierał ze śmiechu przez to, co się tam działo. Tak jak pisałem wcześniej - Steve miał pierwotnie uczyć dzieci tańczyć. Kiedy tylko wróciłem do pieczary - powiedział, że musi mi coś pokazać.



  Serio, nauczycielki powinny przechodzić testy bycia na bieżąco z nowościami, z dziecinnimi trendami i innymi tego typu rzeczami, bo patrząc na ich podejście do dzieci - trochę się załamuję. A już nie wspomnę ich umiejętności obsługi sprzętu. Wydaje się, że przerasta je wszystko, co jest skomplikowane bardziej niż latarka...



  Okej, siedzieliśmy w tej pieczarze do 16:00. Skończyliśmy wszystkie prezentacje, wszystkie scenariusze, choreografie, muzykę, i powiedzieliśmy sobie, że "JUŻ NIGDY WIĘCEJ".

  TAK WIĘC NASTĘPNEGO DNIA O 7 RANO wstałem nieco wcześniej, żeby wziąć kąpiel i zapomnieć chociaż na chwilę o Cesarzowej. Jednak nagle zadzwonił mój telefon. Dzwonił Steve. Nigdy nie spodziewałbym się, że powie to, co powiedział...


  Szczerze mówiąc nie wiem o co chodziło, chyba znowu o nagrywanie na płyty, ale Steve uświadomił naszą Władczynię, że skoro ma plik na swoim komputerze, to nie musi mieć go na pen-drive, żeby go odtworzyć. Tutaj mniej więcej nasza Borsukowa Historia się skończyła. Mieliśmy przyjemność konfrontować się z nią jeszcze parę razy. Jej córka uczy angielskiego, więc postanowiła dawać nam korepetycje w ramach rekompensaty za całe to cierpienie.

  Później mieliśmy jeszcze jedną przygodę z naszą Cesarzową. Więc tak poza konkursem możecie przeczytać o niej TUTAJ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kilka wskazówek dla komentujących:

#1 Staraj się, aby twój komentarz był rozwinięty
#2 Pisz co myślisz i nie bój się dyskusji
#3 Jeżeli już obrażamy się nawzajem, to z szacunkiem