20 sierpnia 2015

WAKACJE 2015 #53 Trójstyk

  Trójstyk - miejsce, w którym przecinają się granice Czech, Słowacji i Polski. Co roku są tam organizowane spotkania katolickiej młodzieży z tych właśnie krajów. Naszej małej "sekcie" nigdy nie chciało się tam jechać, ale w tym roku ja, Kattie i Maddie postanowiliśmy przełamać nasze blokady i pojechać tam na trzydniową wycieczkę.


CZWARTEK

  Coś czuję, że to będzie bardzo długi post. Wszystko zaczęło się w czwartek rano. Pomimo tego, że są wakacje musiałem wstać około 6:00. O godzinie 7:30 mieliśmy zaplanowany wyjazd na Trójstyk. Spytacie więc - po co tak wcześnie wstawać? Cóż... pewnie nikt normalny nie wstawał by o tej porze, ale w moim domu liczy się czas...

  Kiedy w końcu wszystko spakowałem i wybrałem się (zdążyłem się nawet pożegnać z moim kotem Stefanem), wyszedłem na dwór i czekałem na Maddie. Niestety - jak można było przewidzieć - pojawiły się pewne komplikacje.




  W końcu poradziliśmy sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu i dotarliśmy na miejsce zbiórki - pod kościół - stamtąd, wraz z naszym katechetą, udaliśmy się do Bielska, skąd odebraliśmy koleżankę siostry Teresy - siostrę Catherine. Droga na sam Trójstyk trochę się dłużyła, ale w końcu dotarliśmy w główne miejsce docelowe.

  Biorąc pod uwagę fakt,  że jesteśmy aspołeczni - Trójstyk był dla nas nie lada wyzwaniem. Obcy ludzie nas peszą, zawstydzają i zaskakują. Na nie swoim terenie czujemy się prawie, jak fan Wisły Kraków w towarzystwie Cracovii.


  Na miejscu okazało się, że są tam również nasi znajomi z Hażlacha [KLIK]. Co prawda nie nawiązaliśmy z nimi jakichś szczególnych relacji, ale fakt ze nie byliśmy sami, jako Polacy, był dość podnoszący na duchu.

  Po odłożeniu bagaży w odpowiednie miejsca -  postanowiliśmy przejść się trochę po okolicy. Okazało się, że nieopodal naszego domku stał sklepik spożywczy. Było tam też mnóstwo krów.




  Gdy wróciliśmy z obchodów okazało się, że wśród tej całej młodzieży znaleźli się tylko DWAJ osobnicy płci męskiej. Co za tym szło - dziewczyny dzieliły jedną łazienkę we dwudziestkę, a my we dwójkę. Perspektywa posiadania własnej (w 50%) łazienki była wspaniała! I nawet kolejna "partia" uczestników nie zepsuła mojej nadziei!




  Kiedy przyjechali (prawdopodobnie) wszyscy uczestnicy wycieczki - zeszliśmy do kuchni, która znajdowała się pod poziomem parteru. Zaczęliśmy tam "grać" w jakieś "gry integrujące"... (Co prawda dla niektórych mogło się to wydać zwykłymi zabawami dla dzieci, ale nie dziwię się...)




  Po tej wspaniałej "integracji", był obiad. Wiecie czego najbardziej nie cierpię w organizowanych wycieczkach? Tak... Właśnie obiadów... (Kto był na bieżąco w zeszłoroczne wakacje - będzie wiedział o co chodzi.) I okazuje się że tutaj obiady są takie same jak na koloni w zeszłym roku...




  No cóż... ta "powtórka z rozrywki" wcale nie umiliła mi wyjazdu, ale w ogólnym rozrachunku nie było tak źle... Pani kucharka była bardzo miła. Pomogliśmy jej zmyć naczynia i ogólnie ogarnąć kuchnię.

  Zaraz po obiedzie nasi opiekunowie oznajmili, że wybieramy się na krótką przejażdżkę. Pojechaliśmy do jakiegoś eko-domku, gdzie wysłuchaliśmy historii Beskidów i pooglądaliśmy wypchane zwierzaki. Było całkiem fajnie i... pouczająco!




  Po powrocie mieliśmy wybrać się na dłuższą wędrówkę. Poszedłem do swojego pokoju, żeby wziąć kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Spotkałem tam Dominick'a - Czecha, który prócz mnie był jedynym chłopakiem na wyjeździe.




  Głównym celem wędrówki na którą się wybieraliśmy był najbliższy kościół na Słowacji. Musieliśmy przejść nie lada kawałek gór, ale odkąd w górach budują drogę, to nie jest tak źle




  Okazało się, że kościół do którego zmierzaliśmy, był o wiele dalej niż się spodziewałem. Musieliśmy dojechać do niego pociągiem, bo droga pieszo byłaby zbyt długa. Niestety - jak można się domyślić - los musiał podrzucić nam jakąś świnię...




  Po jakimś czasie nasi opiekunowie doszli do tego, że w przeciągu najbliższych minut mieliśmy autobus. Poczekaliśmy trochę i całkiem ładnym autobusem dojechaliśmy pod kościół na Słowacji.

  Przez kolejną godzinę uczestniczyliśmy we mszy świętej w trzech językach. Trochę się gubiliśmy, ale nie było najgorzej. Nie było elementów, których byśmy nie zrozumieli. Jedyne co mogło zwrócić uwagę, to że niektóre modlitwy miały dodatkowe wersy w poszczególnych językach.

  Po tej wielojęzycznej mszy załapaliśmy się na pociąg do domu. Po moich ostatnich przeżyciach z polskimi pociągami czekała mnie miła niespodzianka. Okazuje się, że na Słowacji pociągi są BARDZO zadbane. Kto by pomyślał... Kilka kilometrów odległości, a tyle różnic w "rozwoju".




  Kiedy dotarliśmy na miejsce czekał nas jeszcze kawałek do przejścia na piechotę. Na szczęście wybraliśmy inną trasę, niż wcześniej, więc nie było nudno. Przechodziliśmy obok budowy największego mostu w Słowacji. Przyznam że było to dość imponujące.




  Po kolejnej wędrówce przez góry w końcu dostaliśmy się do samochodów (w międzyczasie Katie kopnęła piłkę Słowaków do rowu z wodą i musieliśmy ją wycierać o trawę) i mogliśmy wracać do domu. Wróciliśmy pół godziny przed kolacją, więc mieliśmy trochę czasu wolnego.

  Wieczorem, kiedy większość z nas już zamierzała spać - zrobiliśmy ognisko. Było całkiem fajnie. Śpiewaliśmy i graliśmy w różne gry. Najbardziej podobał mi się "głuchy telefon".




  Największym wyzwaniem tego dnia (pomimo wędrówki po górach) było dla mnie jednak wzięcie prysznica. Serio... Nie wiem dlaczego, ale obce łazienki mnie stresują. Cóż... jakoś przeżyłem, ale nie wiem, czy opcja wmontowania wielkiego okna w łazienkę to dobry pomysł...





PIĄTEK

  Piątkowy poranek to była największa porażka tej wycieczki. Z pośród około dwudziestu pięciu uczestników wycieczki - jakieś dwadzieścia to kobiety. Wyobraźcie sobie to, co działo się rano...




  Po dość długim oczekiwaniu w końcu dobiłem się do łazienki. Ale musiałem się spieszyć, bo za mną czekała już kolejna partia dziewczyn... Przez tę całą toaletę spóźniłem się na śniadanie, ale nie było to jakieś znaczne spóźnienie. W czasie śniadania Katie strasznie rozbolał brzuch, więc poszliśmy do "mojego" pokoju po jakieś tabletki (chyba tylko mi mama napakowała całą torbę leków).

  Na szczęście ból brzucha Katie minął szybko, bo po śniadaniu mieliśmy mieć jakieś "warsztaty". Okazało się, że nie były to takie warsztaty artystyczne z prawdziwego zdarzenia, ale było ciekawie. Na początku graliśmy w takie proste rzeczy jak rozpoznanie czegoś dotykiem.




  Później przeczytaliśmy jakiś wiersz związany ze św. Franciszkiem i musieliśmy na jakiś sposób go zinterpretować. Chodziło o zrobienie plakatu, piosenki, choregografii... czegokolwiek.




  Kolejnym punktem "warsztatów" było lepienie z gliny. Mieliśmy ulepić dowolną rzecz, ale przyznam, że to trudne ulepić coś fajnego z marszu. Po nieudanej próbie lepienia żółwia, dinozaura i kamienia postanowiłem ulepić różę. Niektórym inspiracja przychodziła jeszcze trudniej...




  Po warsztatach wybraliśmy się na kolejną wycieczkę. Tym razem mieliśmy iść do kościoła do Czech. Co prawda droga była o wiele krótsza, ale nasza przewodniczka chyba strasznie się spieszyła, bo szliśmy tam może niespełna godzinę. Cały nasz przemarsz zamykałem ja i koleżanka siostry Teresy - siostra Catherina.




  Kiedy dotarliśmy na miejsce i usiedliśmy w kościelnych ławkach - okazało się, że dotarliśmy O GODZINĘ za wcześnie. Cóż... Ja i siostra Catherina mieliśmy rację... Nie trzeba było tak pędzić. I kiedy tak oczekiwaliśmy na mszę - zauważyliśmy coś ciekawego w czeskich śpiewnikach...




  Na szczęście ksiądz, który urzędował w tamtym kościele, postanowił odprawić mszę dziesięć minut wcześniej (cóż za łaska). A propos łaski (CZ: láska; PL; miłość) - to było dość zabawne, gdy ksiądz postanowił naprzemiennie używać języka czeskiego i polskiego na przemian.




  Po mszy siostra Teresa zaczęła rozmawiać z jakimś czechem, który całkiem dobrze znał polski. Powiedział, że gdzieś nieopodal jest jakieś święte źródełko, które leczy wzrok. Nasza "kadra opiekunów" stwierdziła, że skoro jesteśmy w pobliżu, to możemy tam pójść.

  Nie powiem, że była to podróż życia, ale było ciekawie. Kilka osób napełniło butelki tą "świętą wodą" i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Ponownie urządziłem sobie pogadankę ze siostrą Catheriną, ale nie wiem czy ktoś byłby nią zainteresowany.




  W końcu dotarliśmy do samochodów (udało mi się zrobić kilka zdjęć!) I wróciliśmy do domu. Tym razem wróciliśmy godzinę przed kolacją, więc mieliśmy naprawdę dużo czasu, chociaż większość z nas spędziła go na zwyczajnym leżeniu i odpoczywaniu. My spędziliśmy ją na obczajaniu organów w kaplicy.




  Kiedy w końcu nadeszła kolacja i wszyscy zjedli - udaliśmy się do kaplicy. Miała się tam odbyć krótka adoracja. W międzyczasie była okazja, żeby się wyspowiadać. Nastrój był naprawdę świetny. Tylko czasami chwile ciszy przerywało, burczenie w moim brzuchu. Mogło to się wydawać zabawne, ale tylko do momentu, w którym z konfesjonału dobiegło dość donośne chrapanie...


  Adoracja skończyła się mniej więcej o 21:00. Po niej, ci którzy chcieli, mogli iść spać, a inni zeszli na dół i grali w różne gry. Jako że my poczuliśmy już, ducha integracji - postanowiliśmy na chwilę odseparować się od społeczeństwa. Zrobiliśmy sobie po ciepłej herbacie i usiedliśmy na zewnątrz. Zaczęliśmy rozmawiać na mniej lub bardziej ważne tematy. Przy okazji zobaczyliśmy "resztki" spadających gwiazd, bo niebo było tam naprawdę boskie.




  Kiedy wszystko się uspokoiło i większość osób poszła spać - postanowiliśmy zobaczyć co robią ci, którzy gali w różne gry. Okazało się, że zostało ich tam piątka. Postanowiliśmy przyłączyć się do nich - grali w jakąś słowacką grę, w której chodziło o wysyłanie sobie sygnałów. Jedna osoba musiała złapać wysyłającego sygnał, zanim go wyśle, każdy miał swój własny sygnał i musiał pokazać najpierw swój, a potem osoby, do której go wysyła... To dość skomplikowane, ale zabawne.




  Po tej zabawie poszliśmy spać. Jutro miała czekać nas pobudka o 7:00. Perspektywa przespania tylko sześciu godzin nie była najciekawsza, ale mówi się trudno.


SOBOTA

  Tak... Wstawanie o 7:00 nie było dobrym pomysłem... Zwłaszcza, że tak, czy siak do 7:25 wszystkie łazienki były okupowane przez kobiety. I prawdą okazało się to, że dzisiejszy dzień miał być zabiegany, bo ledwie zdążyliśmy zjeść śniadanie, a już odesłali nas do pokojów, żeby się pakować.




  To wczesne pakowanie wynikło z tego, że o godzinie 9:00 wyjechaliśmy na mszę, która miała odbyć się na styku trzech granic (szczerze mówiąc to odbyła się 100 metrów dalej, ale co tam). Na szczęście nie było bardzo gorąco, więc dało się tam spokojnie wytrzymać.

  Całość mszy była jak zwykle odprawiana w trzech językach. Na szczęście była wzbogacona o całkiem ciekawy "soundtrack". Tylko wydaje mi się, że księża byli w bardzo podeszłym wieku, bo jeden z nich, kiedy poszedłem do komunii, próbował wsadzić mi opłatek w zęby... Co nie skończyło się dobrze...




  Pod koniec tej całej eucharystii - dowiedzieliśmy się, że mamy coś zaśpiewać. Szkoda, że wcześniej wcale nie ćwiczyliśmy i nie byliśmy w stanie nastawić się na to psychicznie. Na szczęście nie wypadliśmy tak tragicznie.

  Całość zwieńczyła wyprawa na pobliską górę w celu zobaczenia jakiegoś źródełka. Niestety okazało się, że podróż bez przewodnika to nie najlepszy pomysł.




  Kiedy w końcu udało nam się dojść do wspomnianego źródełka - okazało się, że pozostała po nim zaledwie kałuża. Upały chyba nie służą zupełnie nikomu.

  Gdy wróciliśmy do naszego "centrum dowodzenia" zjedliśmy obiad i zaczęliśmy się ostatecznie pakować. Żyjąc w nadziei, że niczego nie zapomniałem, zacząłem wynosić swoje rzeczy. Przy okazji pożegnaliśmy się ze Słowakami i Polakami, których poznaliśmy.




  Niestety w końcu nadszedł ten okropny moment. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i zapakowaliśmy się do samochodu - Ja, Kattie, Maddie, oraz nasz Katecheta z siostrą Catheriną. I kiedy wracaliśmy - ponownie zobaczyliśmy krowę, którą spotkaliśmy na początku wyjazdu.




  Jako podsumowanie wycieczki wstawię piękne słowa Katie: "Jako trzyosobowy team mamy siłę i  nie lubimy przebywać w towarzystwie. Ale człowiek się zmienia. Poznaliśmy mnóstwo świetnych ludzi, prześmialiśmy całe godziny i wymęczyliśmy się,  jak na obozie przetrwania.

11 komentarzy:

  1. Fajny i ciekawy post! :D Jeśli mam być szczera, to lubię takie dłuższe :3 I oczywiście słowa Katie, które są idealne na koniec posta :)) Pozdrawiam i miłego finishu wakacji życzę!

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie w kościele na mszach "Ojcze nasz" się śpiewa ;) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. "Bóg jest laską" - padłam :D.
    Wydaje mi się, że wyjazd miałeś udany!
    Wiem jak się czułeś. Kiedyś byłam JEDYNĄ dziewczyną na dwudziestoosobową grupę. Ale przynajmniej nie było kolejek do damskiej xD. W końcu doszło do tego, że chłopaki, zaczęli korzystać z damskiej przez te całe kolejki.... :D
    swiatlociemnosc.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Łał :D co za unikatowy blog! Pierwszy raz widzę w poście tekst przeplatany komiksem. Ciekawe. ;)
    xoxo // mój blog

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetne grafiki! :)

    Zapraszam http://anszelka.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Post jak zwykle świetny i widać, że się nie nudziłeś. Zazdro takiej fajnej wycieczki :)
    (A teraz Kasia wcieli się w swoją Panią Katechetkę) - pisze się Komunia, nie opłatek - opłatek jest na Boże Narodzenie ;)

    http://ohayo-sakura.blogspot.com/ // dys ys mi

    OdpowiedzUsuń
  7. Kurczę, ja również u Ciebie dosyć dawno nie było. :) Co do postu, to bardzo ciekawy, świetnie się go czytało, ja lubię takie dłuższe. :) No i fajna grafika. :)

    Co do komentarza zostawionego u mnie, to mam jedno pytanie, co to są te Stocki? Bo przeszukałam trochę w internetach ale mało mi to dało. Mógłbyś mi bardziej to objaśnić? Z góry Ci dziękuję! <3

    Pozdrawiam Cię! :)

    Blog z bajkowymi i fantasy sesjami zdjęciowymi.  
    Nowa sesja zdjęciowa pt. ''Sunset over the sea'':
    http://moooneykills.blogspot.com/2015/08/sunset-over-sea.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stock to potoczna nazwa. Stocki to takie strony, na które ludzie wrzucają zdjęcia, a później różne firmy reklamowe kupują prawa autorskie do nich. Chodzi o to, że na przykład: ty wrzucasz zdjęcia, a jakaś firma kupuje do nich prawa i używa ich na ulotkach/plakatach/ogłoszeniach. Zapewne kojarzysz "starszego pana ze Stocku" ;) Przy takiej konkurencji miałabyś niezłe branie!

      Poszukam czegoś na ten temat i dam ci znać jeśli znajdę jakieś dokładniejsze informacje :P

      Usuń
  8. Naprawdę świetny post! Jak dla mnie najlepszy jak do tej pory (choć inne też są wspaniałe), Co z tego, że długi. ;) Jak zwykle było ciekawie i śmiesznie.
    Cieszę się, że wycieczka się udała. :)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  9. Trafiłam przypadkiem...jestem zdumiona. Nie dość że świetnie piszesz to jeszcze te genialne grafiki ^^ pierwszy raz widzę takiego bloga. Masz coś co ja zawsze chciałam mieć. Gratuluję i powodzenia, sukcesów z blogiem!!


    http://zxobiektywu.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Kilka wskazówek dla komentujących:

#1 Staraj się, aby twój komentarz był rozwinięty
#2 Pisz co myślisz i nie bój się dyskusji
#3 Jeżeli już obrażamy się nawzajem, to z szacunkiem